Review from Alternativepop.pl
Texlahoma to opisana w Couplandowskiej „Generacji X” kraina, w której cały czas panuje rok 1974. Dokładniej rok urodzenia Matta Shawa, twórcy i jedynego członka projektu Tex La Homa. Idąc tym tropem można stwierdzić, że Brytyjczyk ma problemy z własnym wiekiem, które to sprytnie maskuje filozofią „wiecznego teraz”. Mętne tłumaczenia w stylu: „rzeczy mogą dziać się równocześnie na różne sposoby” oraz te jeszcze pokrętniejsze, sięgające do New Age – „nie ważne gdzie się urodziłeś, albo jak bogaty jesteś, wszyscy powinni dostrzegać dobre strony życia...” wiążą go niejako z samymi bohaterami prozy Couplanda. Ludźmi, których ukształtowały odgórnie narzucone – najczęściej rynkowe – wzorce, pogrążonymi w kontemplacji własnej egzystencji.
Podobnie Matt, tekstowo snuje pełne banałów („Love is the greatest key to human heart”) wspomnienia przyjaciół i najróżniejszych sytuacji wyrwanych z jego życiorysu. Najśmieszniejsze i najstraszniejsze jednocześnie jest to, że w te cukierkowe wyznania sygnowane logiem Disneya autor wydaje się wierzyć. W dodatku robi to w sposób tak przekonujący, że autentyzm tego albumu, kolokwialnie mówiąc – miażdży. Naiwne teksty ubiera w szaty ulotnej ballady, najczęściej wystarczy mu gitara, czasem wspomagana przez pianino. Całość z wolna płynie i przypomina obrazek z okładki, szczególnie trafionej, bo „Little Flashes...” to płyta brzmiąca tak morsko, jak się chyba tylko da („The Ginnel” choćby). Momentami bliska klimatowi „Superwolf” staruszka Oldhama. Bardziej jednak intymna, stonowana i minimalistyczna. Od siebie mogę polecić „Buziaczki”, ale z osobna broni się każda kompozycja, tyle, że jest to rzecz dla odpornych na lekko cukierkowy banał
Podobnie Matt, tekstowo snuje pełne banałów („Love is the greatest key to human heart”) wspomnienia przyjaciół i najróżniejszych sytuacji wyrwanych z jego życiorysu. Najśmieszniejsze i najstraszniejsze jednocześnie jest to, że w te cukierkowe wyznania sygnowane logiem Disneya autor wydaje się wierzyć. W dodatku robi to w sposób tak przekonujący, że autentyzm tego albumu, kolokwialnie mówiąc – miażdży. Naiwne teksty ubiera w szaty ulotnej ballady, najczęściej wystarczy mu gitara, czasem wspomagana przez pianino. Całość z wolna płynie i przypomina obrazek z okładki, szczególnie trafionej, bo „Little Flashes...” to płyta brzmiąca tak morsko, jak się chyba tylko da („The Ginnel” choćby). Momentami bliska klimatowi „Superwolf” staruszka Oldhama. Bardziej jednak intymna, stonowana i minimalistyczna. Od siebie mogę polecić „Buziaczki”, ale z osobna broni się każda kompozycja, tyle, że jest to rzecz dla odpornych na lekko cukierkowy banał
Comments